Popularne posty

czwartek, 25 lutego 2016


                                                 Rozdział 4

                                 TRANSPORT DO OBOZU
UAZ 469


      Kolejny dzień, czwartek. Tej nocy trochę drzemałem, budząc się co jakiś czas, by zmienić pozycję i dać odpocząć niektórym częściom ciała od twardego podłoża. Przyzwyczailiśmy się do smrodu, ale dokuczał brak możliwości umycia się. Janusz dostał dreszczy, więc dałem mu płaszcz, w którym trochę pochodził po celi, a potem położył się i nakrył się nim.
     Zmianę strażnika w tym dniu miał stary milicjant, którego nasz stomatolog Andrzej rozpoznał jako posterunkowego z Birczy. Za jakieś przewinienie został „zesłany do ciupy”. Poczęstował Andrzeja papierosem i powiedział, że wieczorem nas wywiozą do obozu. Przyjęliśmy to jako zbawienną wiadomość, bowiem dość już mieliśmy tej celi - tego smrodu, brudu, twardej scenki, widoku obskurnych, spleśniałych ścian.
      Liczyliśmy niecierpliwie godziny, a czas, jak na złość, biegł powoli. Ten dzień dłużył się niesamowicie. Wypełnialiśmy go rozmową. Korzystając, że nie ma już wśród nas kapusia, mogliśmy swobodnie mówić o swojej działalności związkowej, o tym, co się stało, o naszych rodzinach.
      Gdzieś ok. szesnastej (strażnik poinformował nas o godzinie) zaczęto nas brać pojedynczo na przesłuchania. Właściwie nie było to przesłuchanie, tylko luźno zadawane przez kpt. Dembskiego pytania: czy nie zmądrzeliśmy przez ten czas?; po co nam to było? itd. Mówił, że gdyby mógł, to inaczej by z nami rozmawiał. Mówił też, że „Solidarności” już nie będzie, że nasze mrzonki o niej możemy sobie wybić z głowy. Zwracał się do mnie w liczbie mnogiej, choć byliśmy tylko dwaj. Dolata i Kurowski byli na rozmowie wcześniej.
      Nie chcąc dawać Dembskiemu pretekstu do agresji, wszystkie jego uwagi zbywałem milczeniem. Na koniec podsunął mi DECYZJĘ O INTERNOWANIU oraz NAKAZ ZATRZYMANIA, abym ten ostatni dokument podpisał. Przeczytałem, że nawoływałem do niepokojów społecznych, że moja działalność zagrażała ustrojowi i sojuszom, że planowałem napad na magazyny wojskowe w Kidałowicach. Ogarnęło mnie oburzenie wobec takich wymyślonych zarzutów, więc, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji, dokonałem pierwszego aktu oporu.
         - Tego nie będę podpisywał. – powiedziałem z pełną determinacją w głosie i -chcąc zaznaczyć jakoś swój sprzeciw wobec tych zarzutów- pod miejscem oznaczonym na podpis zatrzymanego napisałem: Brak podstawy prawnej i odmawiam podpisu. Przemyśl, 17.XII.1981 r. T. Petry .
        Nie wiedziałem, czy ma to jakieś znaczenie z prawnego punktu widzenia, ale dla mnie było ważne, że nie podpisałem „ich” decyzji, tylko swoją adnotację.
        Zobaczyłem wściekłość na twarzy Dembskiego, ale było mi już wszystko jedno. Kiedy raz pokona się strach, przestajemy się już bać.
        - Ręce! – warknął przez zaciśnięte zęby Dębski i sięgnął za siebie. Wyciągnąłem dłonie i…pierwszy raz w życiu poczułem na przegubach kajdanki. Zawołał funkcjonariusza, który przyniósł mój bagaż. W dużej, brązowej kopercie były sznurowadła, pas od spodni, zegarek i srebrny łańcuszek z medalikiem. Zostałem na chwilę rozkuty, bym mógł zasznurować buty, założyć pas, zegarek i łańcuszek. Kazano mi ubrać płaszcz i znowu skuto ręce.
        Trzymając przed sobą teczkę i szmacianą torbę, schodziłem za funkcjonariuszem do wyjścia. Była już chyba osiemnasta. Odurzyło mnie mroźne, świeże powietrze. Przed wejściem stał kryty plandeką milicyjny gazik, do którego mnie wsadzono. Siedzieli już w nim Andrzej i Janusz, plecami do kierowcy, również skuci kajdankami. Obok nich usadowił się jeden funkcjonariusz, obok mnie, na przeciw moich współtowarzyszy niedoli,  drugi. Dembski usiadł obok kierowcy.
      Jechaliśmy dość długo. Funkcjonariusze zabronili nam rozmawiać, wiec podróż okropnie się dłużyła. W pewnym momencie, na bieszczadzkich serpentynach wpadliśmy w poślizg i omal nie przewróciliśmy się. Odczuliśmy to natychmiast na przegubach dłoni, gdyż w trakcie gwałtownych ruchów spowodowanych ostrym hamowaniem i wyprowadzaniem pojazdu z poślizgu, nasze kajdanki zacisnęły się bardziej i zaczęły niesamowicie uwierać. Na szczęście ten stan nie trwał już tak długo, gdyż zbliżaliśmy się – jak wywnioskowaliśmy z rozmowy Dembskiego z kierowcą – do celu naszej podróży, do obozu odosobnienia w Uhercach.




niedziela, 14 lutego 2016

Czas  strachu, łez i nadziei                            



                
                             Rozdział 3

      Z trudem szedłem, trzymając jedną ręką opadające spodnie bez paska, w trzewikach bez sznurowadeł, mając zarzucony na plecy długi, zimowy płaszcz. Zeszliśmy do poziomu obskurnych piwnic. Zionęło stęchlizną i smrodem dworcowych ubikacji. A więc, tak zaczyna się areszt. To dla mnie  zupełna nowość, tak jak wcześniejsze aresztowanie i przesłuchanie. I niepewność tego, co będzie dalej, a właściwie – jak ja  się zachowam. Strażnik, który mnie przejął, wydał mi z podręcznego magazynu cienki, gumowany materac, otworzył celę i kazał kłaść się spać.
     W celi panował niesamowity, latrynowy smród. Rozświetlało ją mdławe, żółte światło okratowanej nad drzwiami, mocno zakurzonej lampy. Kiedy wzrok przyzwyczaił się do półmroku, zobaczyłem, że rolę pryczy więziennej pełni coś w rodzaju sceny obitej twardą płytą pilśniową.To na niej strażnik rozkazał mi położyć materac - na samym środku, pomiędzy dwoma aresztantami. Właśnie rozbudzili się, unieśli na chwilę głowy, po czym odwrócili się na drugi bok i zasnęli.
      Kiedy kładłem się na materacu, mój wzrok przykuły ciemne plamy na skraju podestu. Po plecach przeszedł dreszcz na myśl, że są to z pewnością ślady krwi po bitych aresztantach.
     Tej nocy nie zmrużyłem oczu. Leżąc na twardym podeście, rozmyślałem o tym, co się stało, co się jeszcze może wydarzyć, o tych plamach krwi na scenie. Czas niemiłosiernie się dłużył, a zegarek został zabrany i nie sposób teraz sprawdzić godziny. Z ulicy czy z podwórza, przez okienko dolatywał warkot samochodu, na korytarzu również zrobił się ruch, słychać było odgłosy kroków, zamykanych drzwi, rygli, zamków, rozmowy funkcjonariuszy, jakieś meldunki, a wszystko to przeplatane wulgarnym słownictwem, dotąd raczej mi obcym.
     W pewnym momencie zacząłem rozróżniać kontury. Świt wdzierał się przez brudne, obrośnięte pajęczynami, zakratowane okienko. Widziałem już podstawowy i jedyny element wyposażenia celi, duży baniak częściowo wypełniony fekaliami. Zebrało mi się na mdłości. Rozróżniłem też dwóch, nadal śpiących współlokatorów, nic nie robiących sobie z zimna, smrodu i niewygodnego posłania. Obudził ich zgrzyt zamka, otwieranych drzwi i okrzyk strażnika: -Wstawać! Jedzenie!
     Powoli zwlekliśmy się ze „scenki”. Każdy dostał w aluminiowym kubku gorącą, czarną kawę zbożową, bez cukru i przełożoną dwiema kromkami chleba kosteczkę szarej margaryny. Żadnej łyżeczki ani noża. Zresztą, margaryna i tak była śmierdząca, więc wylądowała w kiblu. Sam chleb popijaliśmy kawą.
     Gdy tylko zamknęły się drzwi, dokonaliśmy aktu prezentacji. Moi towarzysze niedoli to lekarz stomatolog z Birczy, Andrzej Dolata oraz pracownik biura Zarządu Regionu „Solidarności „ w Przemyślu, Janusz Kurowski. Przy tej ceremonii odstawiliśmy na chwilę kubki z kawą. Zrobiłem to dość nieostrożnie, więc kawa wychlapała się na podest, pozostawiając po sobie kolejną ciemną plamę. Zacząłem się śmiać, mówiąc kolegom, jakie przypuszczenia snuły mi się w głowie w związku z tymi plamami.
     Czas nadal dłużył się, ale mogliśmy już rozmawiać, wspólnie analizować sytuację. Zjedliśmy podany obiad: jęczmienną kaszę bez smaku i omasty, zupę - juchę z kawałkiem pora i ziemniaka. Tu już mieliśmy łyżkę i widelec. Kolacją była powtórka śniadania, więc spotkał ją ten sam los, czyli lądowanie margaryny w kiblu.
     Przywołaliśmy strażnika, prosząc o możliwość wyniesienia kubła z fekaliami.
 – Teraz nie. Aż będzie pełny, to się go wyleje. Takie są przepisy. – odparł krótko strażnik i zamknął drzwi.
   Postanowiliśmy, że będziemy do baniaka oddawać jedynie mocz. Za większą potrzebą będziemy prosić strażnika o zaprowadzenie do ubikacji. Było nas tylko trzech, wiec szansa na wypełnienie baniaka była znikoma, ale lepszy już smród tylko moczu niż …
     Dlaczego o tym piszę? Bo oprócz aresztowania i pierwszego przesłuchania, przez te warunki bytowania zaczynało się nas odzierać z godności.
     W południe, po „obiedzie” dano nam jeszcze jednego aresztanta. Sam przyznał, że nie był internowany, tylko przyłapany na kradzieży. Wydało się nam podejrzane, że dają nam złodzieja do celi. Wszyscy trzej pomyśleliśmy, ze jest to „wtyka”, dlatego ograniczyliśmy nasze rozmowy do opowiadania dowcipów, bez poruszania spraw związkowych, osobistych i politycznych. Pod wieczór nasz nowy współlokator zabrany został na przesłuchanie i więcej nie wrócił. Zbliżała się kolejna, koszmarna noc.
            

poniedziałek, 1 lutego 2016

Czas strachu łez i nadziei

                                           Rozdział  2
                                        
 
         PRZESŁUCHANIE
  
/Zdjęcie z zasobów GOOGLE/
       Zajechaliśmy wpierw pod budynek Komendy Miejskiej MO, w którym załatwiono jakieś formalności. Prawdopodobnie miała w nim swoją siedzibę również Służba Bezpieczeństwa. Panowie rozpłynęli się, w ciemności, pozostawiając mnie pod opieką mundurowego.
       Przemierzając wymarłe uliczki tego starego, nadsańskiego grodu, podążałem z moim „opiekunem” pod górkę, objuczony skórzaną teczką i płóciennym workiem z rzeczami osobistymi. Zmierzaliśmy do innego budynku, w którym – jak się później okazało – miałem spędzić dwie noce jako aresztant.
       - Nie chciałem panu mówić przy tych esbekach. – odezwał się do mnie mundurowy – W samochodzie musiałem z panem inaczej rozmawiać ze względu na nich. Jestem Roman O., brat Andrzeja ( z pewnych względów, nie wszystkie nazwiska podaję w pełnym brzmieniu. Andrzej był szefem „Solidarności” w jednym z wiodących zakładów przemysłowych i członkiem Zarządu MZK „S”- przyp. T.P.). On i szef MZK ukrywają się. Zdążono ukryć wasz sztandar. W czasie pacyfikacji biura znaleziono tylko drzewce. Będzie pan wywieziony do Uherc. To jest ta Nowa Wieś. Tam są już wszyscy, internowani trzynastego. Teraz będzie pana przesłuchiwał kpt. Dembski. Niech pan z nim nic nie rozmawia, bo to stary stalinowiec. Najlepiej milczeć. No niech się pan trzyma. Może to wszystko nie potrwa długo.
        Ta krótka rozmowa w jakiś sposób uspokoiła mnie, a tak przyjazna postawa tego podporucznika milicji uświadomiła mi, że nie wszyscy po tamtej stronie są draniami.
         Weszliśmy do budynku. Dyżurny milicjant sprawdził jakiś dokument podany przez mojego „konwojenta” i skierował nas do dużego pomieszczenia na pierwszym piętrze. Tu czekał już na mnie kpt. Dembski, któremu zostałem przekazany. Z podkasanymi rękawami rozpiętej bluzy munduru „moro”, bez pasa, sprawiał wrażenie oprawcy czekającego na swoja ofiarę. Widać było po jego wyglądzie i zaczerwienionych z niewyspania zapewne, stalowych oczach, że przed chwilą uciął sobie drzemkę. Miał złe spojrzenie.
       - Wyładować wszystko, opróżnić kieszenie! – warknął przez zaciśnięte zęby. – Zdjąć zegarek, pasek od spodni, sznurowadła!
        Wykonywałem posłusznie wszystkie polecenia, kładąc po kolei osobiste rzeczy na stole. Po spisaniu ich przez obecnego sierżanta, musiałem wszystko spakować jeszcze raz do skórzanej teczki i płóciennej torby, podpisać listę i, trzymając spodnie w garści, patrzeć, jak sierżant wszystkie moje manele gdzieś wynosi. Został mi tylko ciężki, sukienny, długi płaszcz, tzw. „bunda” – jak się później okazało, bardzo przydatny w czasie mojego internowania.
       -Siadać! - znowu warknął Dembski, wskazując krzesło przy stole pod ścianą . Sam przysiadł na skraju stołu i zaczął mi powtarzać to samo, co już słyszałem w samochodzie, że „ekstrema” zmusiła… itd. Pomny przestrogi, milczałem dłuższy czas, bębniąc tylko palcami w blat stołu. Jednak, gdy dotknął sprawy Kościoła, oskarżając go o popieranie „ekstremy”, nie wytrzymałem i, przerywając mu wywód, wspomniałem, że przecież prymas Glemp, jak i wcześniej prymas Wyszyński robili wszystko, by łagodzić wszelkie napięcia. Chciałem właśnie nawiązać do ostatniego spotkania u prymasa Glempa, ale rozsierdzony Dembski, nachylając się nade mną, dosłownie pieniąc się z wściekłości, krzyknął: - Ja, gdybym mógł, to tego Wyszyńskiego dawno kazałbym rozstrzelać!   
- Na szczęście, nie mógł pan – odparłem z dziwnym dla mnie samego spokojem i zdrętwiałem, gdy zobaczyłem jego pełne wściekłości oczy. Spodziewałem się uderzenia, ale on tylko zerwał się, zawołał funkcjonariusza i kazał odprowadzić mnie do aresztu.