Popularne posty

sobota, 19 marca 2016



                         
  Rozdział 7                         


                              TROCHĘ NADZIEI

     Przez pierwszy tydzień wszyscy żyliśmy nadzieją, że to nie potrwa długo, że władze opamiętają się i gdzieś, ktoś dokona weryfikacji, w wyniku której, po prostu, zaczną nas zwalniać do domów. Każdy z nas miał przekonanie o własnej niewinności. Liczyliśmy na to, że Jaruzelski wykorzysta stan wojenny po to, aby rozprawić się z „partyjnym betonem” i nieuczciwymi działaczami partii, że oczyści teren pod reformy polityczne i społeczne, a nasze miejsca w ośrodkach odosobnienia zajmą oportunistyczni dyrektorzy zakładów i przedsiębiorstw wskazani przez „Solidarność”, którzy właśnie byli przyczyną napięć i protestów nasilających się przez ostatnie miesiące w różnych regionach Polski. Jak naiwne były te przypuszczenia, mieliśmy przekonać się niebawem.
     Tymczasem zaczęliśmy „organizować” sobie życie obozowe. Przede wszystkim przyjęliśmy za fakt oczywisty nasza sytuację. Pan Bóg wyposażył naturę człowieka w zdolność przystosowywania się do różnych, nieprzewidzianych sytuacji. Instynkt przetrwania towarzyszył ludzkości od najdawniejszych czasów i dlatego ona istnieje mimo przeróżnych kataklizmów.
     Z więźniami, którzy donosili nam posiłki, prędko nawiązaliśmy swoiste kontakty. Oni dostawali od nas paczki herbaty, z której parzyli swój „mocny czaj”, w zamian dostarczali nam przemycane z warsztatów więziennych brzeszczoty, kable i inne zamawiane rzeczy, m.in. koszule i czapki więzienne, zupełnie nowe trzewiki, ścierki, ręczniki, prześcieradła.
    Brzeszczoty i kable potrzebne nam były do produkowania tzw. „betoniarek”, czyli grzałek do gotowania wody, które podłączaliśmy do oprawek lamp sufitowych (gniazdek elektrycznych oraz kontaktów w celi nie było) i w ten sposób gotowaliśmy w litrowych słoikach wodę na herbatę, a później na kawę, która wówczas była cennym, „prezentowym” luksusem. Gotowanie trwało dosłownie kilka minut, ale urządzenie to huczało niesamowicie, co z bulgotem gotującej się wody przypominało głos pracującej betoniarki. Gdy ta praktyka przeniosła się na inne cele, wówczas nie wytrzymywała instalacja elektryczna. Niektórzy wytwarzali łuk elektryczny (bo na tym polegała cała tajemnica działania „betoniarki”) za pomocą dwóch żyletek oddzielonych od siebie zapałkami i podłączonych do kabla. Dużo tego sprzętu traciliśmy podczas „kipiszów” ( nagłych rewizji), ale zawsze więźniowie dostarczali nam nowe materiały.
       Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Dla nas i dla naszych najbliższych najbardziej smutne święta. Liczyliśmy jednak do ostatniej chwili, że ten koszmar skończy się dla nas przed nimi. W miarę upływu czasu ta nadzieja przybierała na sile, zwłaszcza, że wreszcie pojawili się funkcjonariusze SB, przywożąc zwolnienia z internowania dla dwóch naszych kolegów, prawdopodobnie internowanych omyłkowo. Skoro taka wieść się rozeszła, również każdy z nas zaczął uważać, że jego internowanie jest pomyłką. Potęgowało to tylko nadzieję na rychłe zwolnienie i koniec „wojny polsko-jaruzelskiej”. Zaczęliśmy wypatrywać funkcjonariuszy SB jako naszych „wybawicieli” i każdy z nas oczekiwał, że tym razem „to właśnie ja będę owym szczęśliwcem, idącym na wolność, do rodziny, do najbliższych”. To pełne nadziei oczekiwanie pozwalało przetrwać wszystkie niedogodności życia obozowego, ale z drugiej strony, każdorazowy zawód - gdy wyszedł na wolność ktoś inny a nie ja, albo, gdy w tym dniu nikt z esbeków nie pojawił się – pogłębiał tylko stan depresji, w którą co chwilę ktoś z nas popadał.
    Depresję potęgowały codzienne „audycje” nadawane przez więzienny radiowęzeł. Każdego dnia, regularnie dobijano nas komunikatem o wprowadzeniu stanu wojennego, o zagrożeniach dla „porządku publicznego i spokoju społecznego” ze strony „ekstremy solidarnościowej”. Dodatkowo „wypowiadały się” dyżurne w takich okazjach baby, cieszące się z tego, że „dzięki mądrej decyzji towarzysza generała Jaruzelskiego będzie teraz spokój, bo one tak bardzo martwiły się o los Polski i swoich dzieci oraz wnuków”. Niestety, mogliśmy tylko rzucać butami w głośnik, bowiem radiowęzła nie dało się wyłączyć.
     Na parę dni przed świętami przybył stary funkcjonariusz milicji w randze kapitana, którego znałem jeszcze z okresu swego dzieciństwa jako sierżanta, gdy pod oknem mojego domu (budynku czteroklasowej wiejskiej szkoły) zatrzymywał jadące w okresie przedświątecznym samochody i furmanki, rekwirując wiezione z lasu choinki. Teraz przyjechał, aby uzupełnić jakieś dane osobowe każdego z nas. Kiedy przyszła kolej na mnie, poprosiłem go o dostarczenie do mojego domu kartek żywnościowych, które znalazłem w kieszeni swej marynarki? Czym były one dla każdej polskiej rodziny w tych czasach, nie muszę przypominać. Zbliżały się święta, a jedyny „dokument „ uprawniający do zakupu wędlin, cukru, papierosów i alkoholu znajdował się w mojej kieszeni, ponad sto kilometrów od domu, w więzieniu. Oczywiście, funkcjonariusz przyrzekł natychmiast te kartki dostarczyć mojej żonie. Jak się później dowiedziałem, uczynił to zaraz następnego dnia, wczesnym rankiem, poprzez swojego podwładnego.
    Ostatniego dnia przed wigilią nikt z esbeków już nie przyjechał, a nas coraz bardziej ogarniał nastrój zupełnej apatii. Umilkły rozmowy, każdy siedział w swej celi markotny, jakby nieobecny duchem, drażliwy, gotowy wybuchnąć w każdej chwili.
    Również mnie opuszczały resztki nadziei. Nie mogłem znaleźć sobie miejsca, więc siedziałem na taborecie, lub leżałem na pryczy, gapiąc się w okno i uciekając myślami do domu, do żony, dzieci, teściowej, do rodziców. Wyobrażałem sobie, co w tej chwili mogą robić. Wyobrażałem sobie na podstawie wspomnień z minionych lat: ubieranie choinki, sprzątanie, pomoc w przyrządzaniu potraw wigilijnych (moja specjalnością było przyprawianie barszczu czerwonego i przyrządzanie karpia). Nie uświadamiałem sobie, że ta wigilia w mojej rodzinie będzie zupełnie inna w tym roku.

niedziela, 13 marca 2016

                           Rozdział 6       

                         ŻYCIE OBOZOWE

     
     Było zimno, za oknem kilkunastostopniowy mróz, zadymka. W celi również chłodno, nawet pod kocem obleczonym w szarą poszwę. Próbuje zasnąć, zmęczony podróżą, nową sytuacją i długimi rozmowami z kolegami z celi. Jednak sen nie przychodzi tak łatwo. Przeróżne myśli kłębią się w głowie. Z wielu miejsc rozlega się już chrapanie. Łapię też dźwięki z korytarza szczęk zamków u krat. Przed północą (chyba) rozlega się w oddali żałosny gwizd lokomotywy i odgłos pociągu , ginący między wzgórzami jak wspomnienie minionej wolności.
   W pewnym momencie poczułem, że od okna sypie mi na głowę śniegiem. No, jasne – szyba wybita, dziura przytkana dyktą, same ramy również niezbyt szczelnie przylegają do futryny. Musiałem przykryć się dodatkowo płaszczem, ową „bundą”, którą wziąłem na szczęście z domu. Wpierw jednak odwróciłem się nogami w stronę okna. Mimo wszystko zasnąłem i… dobrze mi się spało tej nocy.
    Pobudkę o świcie, gdy za oknem było jeszcze ciemno, sygnalizował zgrzyt klucza w zamku, odsuwanego rygla, i ostry krzyk klawisza: -Pobudka! Wstaaawać!- przy jednoczesnym rozbłysku czterech sufitowych żarówek.
Potem już ten element porannego rytuału uległ zmianie, bowiem bardziej zżyci z nami klawisze budzili nas łagodnie: -Dzień dobry panom, proszę wstawać. Jak się spało? - i tym podobne odzywki, czasem przeplatane jakimś dowcipnym elementem. Ale to było później.
    Wyskakiwaliśmy więc z ciepłej pościeli na zimny parkiet, z pośpiechem wkładając buty, wychodziliśmy na korytarz po taborety z odzieżą, czym prędzej ją wdziewając. W tym czasie klawisz przeliczył wszystkich. Potem kolejka za murek, do umywalki z lodowatą wodą. Trzeba było trochę zmniejszyć swoje gabaryty, bo równocześnie kolega musiał inną potrzebę załatwić w usytuowanej obok muszli klozetowej. Zatem, zupełny dyskomfort, polegający nie tylko na utrudnieniach w oporządzaniu się, ale również na złamaniu zasady intymności. Wszystko, co robiliśmy (i do tego musieliśmy się przyzwyczaić), przede wszystkim zaś czynności fizjologiczne, właściwie stały się czynnościami publicznymi, ze wszystkimi tego efektami fonetyczno-zapachowymi. A byli wśród nas ludzie w bardzo szerokim przekroju wiekowym, mający też przypadłości gastryczne, które w tych warunkach pogłębiały się szczególnie. Na tym też tle wybuchały często konflikty i nieporozumienia miedzy internowanymi.
    Potem należało posłać nasze łóżka. Na moim, w miejscu, gdzie miałem nogi, ukształtowała się w ciągu nocy miniaturowa zaspa. Była nienaruszona, bowiem chroniąc się pod płaszczem przed chłodem, spałem w pozycji płodowej, z podkurczonymi nogami.
    Po oporządzeniu, gdzieś ok. godziny szóstej dało się słyszeć szuranie pojemników w korytarzu, otwieranie cel. To więźniowie z sąsiedniego pawilonu roznosili śniadanie: zupę mleczną, bochenek chleba na celę, kostkę margaryny, dżem. Czasem, zamiast zupy mlecznej była czarna kawa zbożowa lub półsłodka herbata, nalewana przez więźniów z dużej, 25-litrowej kany.
      Śniadanie nie było takie złe  w porównaniu z tym, co nam niedawno serwowano w celi przemyskiego aresztu. Być może wygłodzenie, albo inna, wspólnotowa atmosfera i brak latrynowego smrodu na to wpłynęły. Trzeba było jeszcze uporać się z myciem aluminiowych misek, łyżek i zębów w lodowatej wodzie. No i znowu, po śniadaniu, problemy fizjologiczne niektórych kolegów.
      Około ósmej ogłoszono czas spaceru. Dwa spacerniki w kształcie długiego prostokąta, ogrodzone i przykryte siatką, usytuowane były pod oknami cel, po obu stronach bramy wejściowej do pawilony. Wchodziło się do każdego z nich przez zamykaną bramkę pilnowaną przez klawisza. Spacer odbywał się  gęsiego, wzdłuż siatki, dookoła spacernika.
      Najpierw schodzili koledzy z piętra – internowani z woj. krośnieńskiego i z Sanoka, a potem pozostali, z woj. przemyskiego. Wszyscy usadowiliśmy się przy kratach w oknach, wzajemnie wymieniając informacje ze spacerującymi.
      W pewnym momencie zobaczyłem kolegów z Jarosławia, a wśród nich swojego dyrektora, Mariana Janusza, którego internowano ze wszystkimi już 13 grudnia. Poznał mnie i mimo zakazu ze strony strażników, za każdym okrążeniem zamieniliśmy parę słów, informując się wzajemnie o sytuacji w szkole, w mieście i w rodzinach. (Potem, gdy cele stały już otworem, i mogliśmy swobodnie przemieszczać się, przeszliśmy na „ty”).
     Po spacerze, aż do obiadu,  w trakcie rozmów  z kolegami zbieraliśmy dodatkowe informacje o poszczególnych klawiszach, o panujących tu zwyczajach. I tak powoli czas upływał.
     Obiad, roznoszony przez więźniów, nie należał do smacznych. Po obiedzie przyszedł gruby sierżant, zwany przez kolegów „Wypiską”. Zbierał zamówienia na papierosy, papier listowy, herbatę - czyli robił tzw. „wypiskę” i stąd jego przydomek. Każdy miał swoja kartę, w której był rejestrowany zakupiony produkt. Tylko my, trzej nowicjusze, takich kart nie mieliśmy, ale „Wypiska” natychmiast nam je założył. Nie posiadałem jeszcze pieniędzy, więc wziąłem na kredyt papier listowy, długopis, koperty i znaczki. Jedynie papierosy, które z nudów zacząłem po dwóch latach abstynencji znowu palić, pochodziły z zapasów kolegów.
    I tak mijał dzień. Uciąłem sobie chwilę drzemki, którą przerwało szuranie po korytarzu i otwieranie cel. Przynieśli kolację: herbatę zaprawioną bromem, kostkę margaryny, chleb. Zaczęliśmy spożywać, gdy nagle włączone zostały głośniki - tradycyjne „kołchoźnik” i zaczęto odczytywać nam „Regulamin więzienny”. Rozsierdziło to, pełniącego rolę „przywódcy” w celi, starszego kolejarza, Stanisława Płatka, który klnąc niemiłosiernie, rzucił w głośnik butem.
 – Co wy, kurwa, pierdolicie! – krzyczał w stronę głośnika Stanisław.- Nas to gówno obowiązuje! My nie jesteśmy żadni skazani! Wydarliście nas bandyci z domów! My jesteśmy więźniami politycznymi, kurwa wasza mać!
     Tylu wulgarnych słów w tak krótkim czasie rzadko słyszałem i zazwyczaj raniły one moje uszy, tu jednak odczuwałem ogromna satysfakcję z tego, co „im” Stanisław – kolejarz o sczerniałej, pooranej bruzdami twarzy - wykrzyczał.
     Potem radiowęzeł więzienny przestawiono na wiadomości radiowe. I wtedy właśnie podano porażającą wszystkich informację o pacyfikacji kopalni „Wujek” i jej ofiarach. Zamarliśmy w osłupieniu na chwilę, a potem ktoś rozpoczął modlitwę: „Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie…”
     



poniedziałek, 7 marca 2016

                    Rozdział  5
                                WŚRÓD SWOICH

   Dojechaliśmy późnym wieczorem do Zakładu Karnego w Uhercach.
      - Przywiozłem nowy towar. – zwrócił się Dembski do kogoś ze służby więziennej przy mocno oświetlonej  bramie obozowej. Wjechaliśmy przed budynek administracyjny, gdzie przejęła nas tutejsza służba.
  Jeszcze oszołomieni długa jazdą i słowami naszego „opiekuna”, wygramoliliśmy się z gazika. Zostaliśmy rozkuci, co odczuliśmy jako niesamowita ulgę, gdy do ścierpniętych dłoni zaczęła dopływać krew. Konwojowani przez strażników, weszliśmy do - jak się później okazało - pawilonu administracyjnego.  Nastąpiły długie formalności z wypełnianiem różnych akt, kartotek; zadawanie pytań typu: imię i nazwisko, imiona rodziców, adres, wzrost, waga, znaki szczególne… To wszystko trwało już jakieś pół godziny, a w żołądku zaczęło ściskać z głodu, również pęcherz dawał znać o sobie. Jednakże schludne, pachnące świeżym lakierem ściany, światło i ciepło pomieszczenia dawały poczucie względnego bezpieczeństwa, zwłaszcza, że od opuszczenia samochodu nie widzieliśmy już Dembskiego.
     Kiedy zdawaliśmy do depozytu rzeczy osobiste, poprosiłem panią porucznik, by pozwoliła mi zatrzymać różaniec, łańcuszek z krzyżykiem i książeczkę do modlenia? Przystała na moją prośbę, ale zegarek musiałem oddać. Na szczęście, paska od spodni i sznurowadeł już nie zabierano. Jeszcze pobranie z magazynu bielizny pościelowej, której daleko było do białości, dwóch szarych kocy, aluminiowej miski, kubka, łyżki i widelca. Tak objuczeni, powędrowaliśmy przez plac, do piętrowego pawilonu na górce, mijając kilka jasno oświetlonych bram, odzielajacych różne części obszernego placu więziennego.
     Kiedy zatrzasnęła się za nami ostatnia brama jednego z wielu ogrodzonych wysoką siatką i oświetlonych sektorów, ujrzeliśmy naprzeciw, we wszystkich okratowanych oknach głowy internowanych? Obserwowali nas od chwili przywiezienia.
– Skąd jesteście?! Kiedy was zabrali?! Co tam słychać?! – rozległy się nawoływania.
  –Jarosław! Przemyśl! Bircza! – zdążyliśmy prawie równocześnie odkrzyknąć, bo już konwojujący strażnik niemal zagarnął nas do głównej bramy pawilonu. Zostaliśmy skierowani na prawo i wprowadzeni do celi nr12 na parterze.
        Cela przypominała wielkością dużą salę lekcyjną. Stało w niej 8 par różnie ustawionych, piętrowych łóżek. Na wprost drzwi  stał długi  stół, parę taboretów i 2 ławki – wszystko w jednakowym popielatym kolorze. W rogu, na prawo od drzwi, oddzielona od sali niskim murkiem, znajdowała się toaleta: kibelek i umywalka z lustrem. Wprawdzie  poza murkiem nie było żadnej osłony, ale dobre i to, bowiem spłuczka gwarantowała, że nie będziemy skazani na smród, jaki nam towarzyszył w celi przemyskiego aresztu.
    Po przydzieleniu nam wolnych pryczy i wyjściu strażnika natychmiast otoczyli nas internowani. Byli z różnych stron województwa: z Lubaczowa, Przemyśla, Przeworska i okolic tych miast – kolejarze, robotnicy, rolnicy lekarze, nauczyciele. Ściskali nas na powitanie, jakbyśmy znali się od dawna. Też pytaniom nie było końca: Skąd? Kiedy? Co słychać na wolności? Jakie nastroje panują wśród społeczeństwa?
     Wszyscy już byli po kolacji, więc stanęliśmy przed perspektywa pójścia spać o pustym żołądku, ale znaleźli koledzy jeszcze parę kromek chleba z margaryną i marmoladą. Niestety, do popicia nic już nie było, jedynie zimna woda z kranu.
     Podczas naszej pierwszej kolacji obozowej, która wyjątkowo smakowała, zaczęli nam opowiadać, jak ich aresztowano, jak trzymano na Komendach MO w Przemyślu, Jarosławiu, Przeworsku i Lubaczowie i jak ich potem wieziono.
     Wieziono ich autobusami z Przemyśla. Były też kobiety. W okolicy Krościenka ktoś z konwoju przez krótkofalówkę spytał, czy granica jest otwarta. Wszyscy wpadli w panikę myśląc, że teraz wywiozą ich „na białe
niedźwiedzie”. Podobno jedna z kobiet zwariowała. Po przyjeździe na miejsce i rozlokowaniu w poszczególnych celach przeżyli moment grozy, gdy uzbrojeni w hełmy, tarcze i pałki klawisze wkroczyli do sal, demonstrując swoja siłę poprzez bicie pałkami o tarcze. Na szczęście, był to tylko pokaz siły.
     O 21.30 wszedł jeden z klawiszy. Sprawdził obecność, po czym kazał rozebrać się , złożyć odzież w kostkę na taboretach i wynieść wszystko na korytarz. Potem zgasił światło od zewnątrz, bowiem w celi nie było włączników ani gniazdek sieciowych. Wystarczyło tylko światło z obozowych latarni na zewnątrz, rozjaśniające cele na tyle, że można było grać w karty. Ale na tę rozrywkę mogliśmy sobie pozwolić nieco później. Teraz rozpoczęły się „nocne rodaków rozmowy”.