Rozdział 9
STASZEK
Człowiek jest stworzeniem mającym szczególną zdolność
przystosowywania się do nowych sytuacji, warunków bytowych, w których zaczyna
na nowo urządzać sobie życie, wykorzystując istniejące realia, nawet te gorsze od
poprzednich. To jest cecha, która pozwalała
w przeszłości, zwłaszcza tej wojennej, wielu przetrwać najgorsze czasy. Często po
to, by później dać świadectwo. Tak też i tutaj, powoli rzeczywistość obozowego życia,
ogarniając każdego z nas poprzez jednakowy rytm wyznaczany czymś, co nazywano
REGULAMINEM, stawała się naszą codziennością, w której każdy wypełniał swój
czas jakimiś zajęciami - czytaniem (była
miejscowa, nieźle zaopatrzona biblioteka)
, grą w karty, rozmowami lub bezmyślnym
gapieniem się w okratowane okno.
Nie pamiętam już, po ilu tygodniach
odstąpiono od stosowania wobec nas ”Regulaminu dla aresztowanych”. Zażądaliśmy
rozmowy z komendantem. Zapomnieliśmy, w jakiej znajdujemy się sytuacji, że to
już nie te niedawne czasy, gdy władza musiała na nasze żądanie pojawiać się i
podejmować rozmowy. Teraz władza miała inny stosunek do naszych żądań. Tak
wiec, szybko zrozumieliśmy, że komendant nie przyjdzie. Major „Łóżeczko”(tak go
ochrzciliśmy ze względu na jego zamiłowanie do równiutko zaścielonych łóżek)
oświecił nas, że nie jest w zwyczaju komendanta spotykać się i rozmawiać z więźniami.
- Ależ my nie jesteśmy więźniami! – zaprotestowaliśmy. – Nie mamy
wyroków! Jesteśmy w bandycki sposób zabrani z domów i przetrzymywani tu
bezprawnie!
- To zależy tylko od woli pana komendanta. – odrzekł major i wyszedł.
A jednak ktoś w końcu przekonał „Jego
Wysokość”. Po paru dniach komendant pojawił się w naszym pawilonie, w otoczeniu
kilku oficerów. Potężnie zbudowany, otyły chłop w randze pułkownika, sprawiał
wrażenie człowieka nieprzystępnego.
Spotkanie odbyło się w naszej celi nr 12, na stojąco. Gdy zaczęliśmy -
na pytanie: „O co chodzi?”- wyłuszczać nasze postulaty, oświadczył, że zwracać
się możemy tylko indywidualnie, we własnej sprawie, na piśmie, drogą służbową.
Sprawy ogólne reprezentować może tylko jeden, wyznaczony przez nas internowany.
– I, żebyście panowie zapamiętali, że tu nie ma miejsca na żadne żądania.
Czas żądań zakończył się 13 grudnia.
Powiedział to tak kategorycznym
tonem, że nie mieliśmy żadnych wątpliwości, jaki jest jego stosunek do nas.
Powiedział jeszcze na zakończenie, że wobec osób łamiących regulamin, stosowane
będą takie a takie restrykcje.
Wyznaczyliśmy więc Stasia Płatka
(a właściwie to on sam się wyznaczył), który w
sposób bardzo emocjonalny przedstawił nasze bolączki oraz wszystkie postulaty,
po których wysłuchaniu, komendant, wraz ze swoją świtą, opuścił pawilon.
Po tej wizycie przestano żądać wystawiania taboretów z odzieżą na
korytarz, cele zostały otwarte i można było wzajemnie się odwiedzać. Wcześniej
czynił to tylko sporadycznie Henio Cząstka na mocy swoich układów ze sprzyjającymi nam
niektórymi klawiszami, przynosząc różne informacje od kolegów z innych cel.
Teraz musieliśmy przestrzegać zasady, by wieczorem, podczas sprawdzania
obecności zgadzała się liczba osób w celi. Mogliśmy również sami świecić i
gasić światło o dowolnej porze, a klawisze coraz rzadziej interweniowali.
Odbywaliśmy więc i przyjmowaliśmy „wizyty”, graliśmy między sobą w karty,
szachy, warcaby, ale najważniejsze było to, że mogliśmy organizować swoje życie
obozowe. Zacieśniły się też nasze kontakty z kolegami z Krosna i Sanoka
mieszkającymi piętro wyżej.
To złagodzenie rygoru więziennego częściowo poprawiło nasze
samopoczucie, jednakże noce nadal były ciężkie, bezsenne. To wtedy właśnie objawiały
się ze szczególną mocą, skumulowane wszystkie tęsknoty, niepokoje, żale, które
za dnia przygłuszane były przez „życie towarzyskie”.
Pewnej nocy długo nie mogłem zasnąć. Świecił księżyc w pełni.
Przewracałem się z boku na bok, odganiając tłoczące się w głowie myśli. Była
godzina 23.45, odgwizdana” żałośnie przez parowóz ciągnący skład pociągu– nie
wiem – osobowego czy towarowego, który regularnie o tej porze mijał okoliczną
stację i, nabierając szybkości - co wyraźnie było słychać poprzez odgłosy
wydawane przez komin - przewijał się pomiędzy wzgórzami. Wsłuchiwałem się, jak
zwykle, w ten dobiegający stukot kół i fuczenie lokomotywy, aż wszystko gdzieś,
za kolejnym wzgórzem zanikło. Rozwiały się jednocześnie moje marzenia o
wolności, które ten odgłos pociągu notorycznie wywoływał.
Przewróciłem się po raz kolejny na wznak. Zacząłem po cichu odmawiać
Różaniec. W pewnym momencie zauważyłem, że Staszek Baran, kolejarz z Przemyśla,
również nie mogąc zasnąć, siedzi na swym łóżku i zapala papierosa. Skończyłem
swoja modlitwę na jednym dziesiątku Różańca.
- Nie możesz spać? Pewnie pełnia na ciebie działa – odezwałem się
półgłosem.
- Wiesz, takie różne myśli mi łażą po głowie. Widziałem, że się też przewracasz…
Jak sądzisz? Jak to długo może potrwać?
Nasza rozmowa trwała prawie do
świtu. Miałem okazję poznać Staszka z tej drugiej strony. Zawsze drażniła mnie
jego obcesowość, częste „kurwowanie”, do którego nie byłem przyzwyczajony i
które w pewnym stopniu dawało mu nade mną dominację w dotychczasowych naszych,
nienajlepszych relacjach. Odnosiłem wrażenie, że między nami istnieje jakiś
dystans i raczej nie starałem się go likwidować. Unikałem tylko spięć ze
Staszkiem, by nie narazić się na jakąś wiązankę słowną. Teraz jednak
rozmawialiśmy sobie przyjaźnie i widziałem go zupełnie innego – człowieka o
wrażliwej osobowości, który z wiadomych sobie względów przybrał maskę
twardziela.
-Wiesz, co? – odezwał się na koniec, gdy postanowiliśmy resztki nocy
wykorzystać na sen. – Uratowałeś mi życie. Właśnie, gdyś się do mnie odezwał,
miałem zamiar pchnąć się nożem. Ale wcześniej chciałem zapalić ostatniego w
życiu papierosa.