Popularne posty

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

                                Rozdział 9

                                           STASZEK
      Człowiek jest stworzeniem mającym szczególną zdolność przystosowywania się do nowych sytuacji, warunków bytowych, w których zaczyna na nowo urządzać sobie życie, wykorzystując istniejące realia, nawet te gorsze od poprzednich. To jest  cecha, która pozwalała w przeszłości, zwłaszcza tej wojennej, wielu przetrwać najgorsze czasy. Często po to, by później dać świadectwo. Tak też i tutaj, powoli rzeczywistość obozowego życia, ogarniając każdego z nas poprzez jednakowy rytm wyznaczany czymś, co nazywano REGULAMINEM, stawała się naszą codziennością, w której każdy wypełniał swój czas jakimiś zajęciami -  czytaniem (była miejscowa, nieźle zaopatrzona  biblioteka) , grą w karty,  rozmowami lub bezmyślnym gapieniem się w okratowane okno.
          Nie pamiętam już, po ilu tygodniach odstąpiono od stosowania wobec nas ”Regulaminu dla aresztowanych”. Zażądaliśmy rozmowy z komendantem. Zapomnieliśmy, w jakiej znajdujemy się sytuacji, że to już nie te niedawne czasy, gdy władza musiała na nasze żądanie pojawiać się i podejmować rozmowy. Teraz władza miała inny stosunek do naszych żądań. Tak wiec, szybko zrozumieliśmy, że komendant nie przyjdzie. Major „Łóżeczko”(tak go ochrzciliśmy ze względu na jego zamiłowanie do równiutko zaścielonych łóżek) oświecił nas, że nie jest w zwyczaju komendanta spotykać się i rozmawiać z więźniami.
   - Ależ my nie jesteśmy więźniami! – zaprotestowaliśmy. – Nie mamy wyroków! Jesteśmy w bandycki sposób zabrani z domów i przetrzymywani tu bezprawnie!
    - To zależy tylko od woli pana komendanta. – odrzekł major i wyszedł.
     A jednak ktoś w końcu przekonał  „Jego Wysokość”. Po paru dniach komendant pojawił się w naszym pawilonie, w otoczeniu kilku oficerów. Potężnie zbudowany, otyły chłop w randze pułkownika, sprawiał wrażenie człowieka nieprzystępnego.
      Spotkanie odbyło się w naszej celi nr 12, na stojąco. Gdy zaczęliśmy - na pytanie: „O co chodzi?”- wyłuszczać nasze postulaty, oświadczył, że zwracać się możemy tylko indywidualnie, we własnej sprawie, na piśmie, drogą służbową. Sprawy ogólne reprezentować może tylko jeden, wyznaczony przez nas internowany.
      – I, żebyście panowie zapamiętali, że tu nie ma miejsca na żadne żądania. Czas żądań zakończył się 13 grudnia.
        Powiedział to tak kategorycznym tonem, że nie mieliśmy żadnych wątpliwości, jaki jest jego stosunek do nas. Powiedział jeszcze na zakończenie, że wobec osób łamiących regulamin, stosowane będą takie a takie restrykcje.
       Wyznaczyliśmy więc Stasia Płatka  (a właściwie to on sam się wyznaczył),  który  w sposób bardzo emocjonalny przedstawił nasze bolączki oraz wszystkie postulaty, po których wysłuchaniu, komendant, wraz ze swoją świtą, opuścił pawilon.
       Po tej wizycie przestano żądać wystawiania taboretów z odzieżą na korytarz, cele zostały otwarte i można było wzajemnie się odwiedzać. Wcześniej czynił to tylko sporadycznie Henio Cząstka  na mocy swoich układów ze sprzyjającymi nam niektórymi klawiszami, przynosząc różne informacje od kolegów z innych cel. Teraz musieliśmy przestrzegać zasady, by wieczorem, podczas sprawdzania obecności zgadzała się liczba osób w celi. Mogliśmy również sami świecić i gasić światło o dowolnej porze, a klawisze coraz rzadziej interweniowali. Odbywaliśmy więc i przyjmowaliśmy „wizyty”, graliśmy między sobą w karty, szachy, warcaby, ale najważniejsze było to, że mogliśmy organizować swoje życie obozowe. Zacieśniły się też nasze kontakty z kolegami z Krosna i Sanoka mieszkającymi piętro wyżej.
     To złagodzenie rygoru więziennego częściowo poprawiło nasze samopoczucie, jednakże noce nadal były ciężkie, bezsenne. To wtedy właśnie objawiały się ze szczególną mocą, skumulowane wszystkie tęsknoty, niepokoje, żale, które za dnia przygłuszane były przez „życie towarzyskie”.
     Pewnej nocy długo nie mogłem zasnąć. Świecił księżyc w pełni. Przewracałem się z boku na bok, odganiając tłoczące się w głowie myśli. Była godzina 23.45, odgwizdana” żałośnie przez parowóz ciągnący skład pociągu– nie wiem – osobowego czy towarowego, który regularnie o tej porze mijał okoliczną stację i, nabierając szybkości - co wyraźnie było słychać poprzez odgłosy wydawane przez komin - przewijał się pomiędzy wzgórzami. Wsłuchiwałem się, jak zwykle, w ten dobiegający stukot kół i fuczenie lokomotywy, aż wszystko gdzieś, za kolejnym wzgórzem zanikło. Rozwiały się jednocześnie moje marzenia o wolności, które ten odgłos pociągu notorycznie wywoływał.
      Przewróciłem się po raz kolejny na wznak. Zacząłem po cichu odmawiać Różaniec. W pewnym momencie zauważyłem, że Staszek Baran, kolejarz z Przemyśla, również nie mogąc zasnąć, siedzi na swym łóżku i zapala papierosa. Skończyłem swoja modlitwę na jednym dziesiątku Różańca.
      - Nie możesz spać? Pewnie pełnia na ciebie działa – odezwałem się półgłosem.
      - Wiesz, takie różne myśli mi łażą po głowie. Widziałem, że się też przewracasz… Jak sądzisz? Jak to długo może potrwać?
      Nasza rozmowa trwała prawie do świtu. Miałem okazję poznać Staszka z tej drugiej strony. Zawsze drażniła mnie jego obcesowość, częste „kurwowanie”, do którego nie byłem przyzwyczajony i które w pewnym stopniu dawało mu nade mną dominację w dotychczasowych naszych, nienajlepszych relacjach. Odnosiłem wrażenie, że między nami istnieje jakiś dystans i raczej nie starałem się go likwidować. Unikałem tylko spięć ze Staszkiem, by nie narazić się na jakąś wiązankę słowną. Teraz jednak rozmawialiśmy sobie przyjaźnie i widziałem go zupełnie innego – człowieka o wrażliwej osobowości, który z wiadomych sobie względów przybrał maskę twardziela.
     -Wiesz, co? – odezwał się na koniec, gdy postanowiliśmy resztki nocy wykorzystać na sen. – Uratowałeś mi życie. Właśnie, gdyś się do mnie odezwał, miałem zamiar pchnąć się nożem. Ale wcześniej chciałem zapalić ostatniego w życiu papierosa.


piątek, 1 kwietnia 2016



                       Rozdział  8              


                        BÓG SIĘ RODZI

 
   Jacek Malczewski -Wigilia  na Syberii                 

     Wreszcie dotarło do naszej świadomości, że już nikt z naszych „wybawicieli” nie przyjedzie. Zwykle pojawiali się ok. 8.30, ale tym razem, od strony komendantury nikt nie nadchodził. Postanowiliśmy więc przygotować się do wigilii w celi.

     Zobaczyłem z okna, że spacerujący koledzy z innych cel dyskretnie podnoszą spod śniegu i chowają pod kurtki gałązki jedliny, którymi przykryte były różane krzewy na rabatach wzdłuż spacernika. Martwiłem się, że nim my wyjdziemy na spacer, to już nic nie zostanie, ale jednak udało się jeszcze parę gałązek wyszperać spod śniegu. Zauważył to pilnujący nas klawisz.

     - Jak tak będziecie brać, to te róże nie przetrzymają zimy – zwrócił uwagę, kiedy przechodziliśmy obok.- A, zresztą, to nie moje.

     - Trzeba jakoś podtrzymać tradycję, panie sierżancie! – Odpowiedział Henio Cząstka – współtwórca i działacz „Solidarności” Rolników Indywidualnych, mający szczególny dar nawiązywania bezpośrednich kontaktów z każdym, niezależnie od jego funkcji, stanowiska czy szarży. On to najwięcej kombinował i stawał się posiadaczem dodatkowych koszul, czapki więziennej, butów i wszelkich rzeczy, zakazanych przez władze obozowe. Jego operatywność, połączona z tupetem, była nam bardzo przydatna w tym momencie.

      W celi włożyliśmy tych kilka związanych gałązek jedliny do słoika z wodą i przybraliśmy prowizorycznymi ozdobami, naprędce zrobionymi ze stanioli po czekoladzie – jakieś gwiazdeczki, księżyce. Małe, wielkości wiśni kulki ze zwiniętej stanioli miały zastąpić bańki; kolorowa włóczka  wysupłana z szalika – włos anielski. Może nie było to imponujące „drzewko”, ale pachniało świątecznie. Zajęci przygotowaniami, na moment zapomnieliśmy o naszej rzeczywistości.

         Przygotowaliśmy też stół, nakryty - zdobytym chyba przez Henia -prześcieradłem. Znalazły się również opłatki na talerzyku, dostarczone przez siostry zakonne. Kochane siostrzyczki! Wśród masy swoich obowiązków, pomyślały także o nas. Z pewnością ogarniały nas w tym momencie szczególną modlitwą.

        Za oknem już było ciemno. „Wszystko” przygotowane było do wieczerzy, brakowało tylko … Zamiast radości, ogarnął nas smutek. Ucichły wszelkie rozmowy, każdy siedział na swojej pryczy, bijąc się z własnymi myślami. Nadzieja, że przed Świętami wyjdziemy na wolność, teraz ostatecznie rozwiała się. Staliśmy, a właściwie siedzieliśmy wobec smutnej rzeczywistości.

       Tę przygnębiającą ciszę przerwało znane już nam szuranie pojemników z kolacją, otwieranie i zamykanie poszczególnych cel. Wreszcie i u nas usłyszeliśmy zgrzyt klucza, odsuwanego rygla. W drzwiach stanął klawisz.

       - Panowie, proszę tym razem miski! - zakomunikował uroczyście.

        W ten wieczór na kolację był czerwony, czysty barszcz, tyle, że nie z uszkami i nie taki czerwony. Raczej brunatny, z kawałkami buraków, bez specjalnego smaku – ot, taka jucha. Rolę uszek zastąpić nam miał tradycyjnie rozdzielony chleb z margaryną. Ale, czego mogliśmy się więcej spodziewać? I tak dobrze, że w jakiś sposób próbowano stworzyć nam namiastkę świątecznej wieczerzy.

      Naszą nietypową kolację wigilijną rozpoczęliśmy od wspólnej modlitwy, którą poprowadził jeden z najstarszych mieszkańców naszej celi. Modliliśmy się za nasze rodziny, za poległych górników „Wujka”, za Ojczyznę, Ojca Świętego, za nas samych. Potem dzielenie się opłatkiem i życzenia.

     Nie wiem, kto zaczął, ale w tym właśnie momencie rozległ się czyjś szloch. I nagle… coś pękło w nas wszystkich. Ilu nas było – 15 mężczyzn, tak tylu rozwyło się jak małe dzieci. To nie był już szloch. To było głośne łkanie, przechodzące w zawodzenie, w wycie. Nikt nikogo nie wstydził się, nikt nie krył prawdziwie rzęsistych i słonych łez. „Barszcz” stygł, a my - każdy w swoim „kąciku”- przeżywaliśmy w głębokiej rozpaczy to Boże Narodzenie.

     Wreszcie ktoś zaintonował łamiącym się jeszcze głosem kolędę „Wśród nocnej ciszy”  i tak, śpiewając przez łzy, doszliśmy do jako takiej formy. Chłodnego „barszczu” nikt nie wylał do kibla. Zjedliśmy go, przegryzając chlebem. Ktoś wyciągnął z szafki przysłaną z domu czekoladę, więc było też i odrobinę słodkości. W innych celach również rozbrzmiewały kolędy.

      Wszedł klawisz - elegancki, z wąsem. Cieszył się wśród nas dobrą opinią. Zawsze uprzejmy, troszczył się o nasze potrzeby. Miał na imię Zbyszek. Podzieliliśmy się z nim opłatkiem, złożyliśmy życzenia. On, nieco zaskoczony, pożyczył nam, byśmy jak najprędzej spotkali się z rodzinami w naszych domach. Mówił, że o mało sam się nie rozpłakał, gdy usłyszał nasz płacz i nie wiedział, czy wejść, czy też nie. Zdecydował się wejść dopiero wtedy, gdy zaczęliśmy kolędowanie.

     Tego wieczoru nie wystawialiśmy już taboretów z odzieżą na korytarz. To były takie dary dla nas od Bożego Dzieciątka: i te pamiętające o nas siostrzyczki, i wigilijny „barszcz”, i ten życzliwy nam Zbyszek, który dla nas złamał więzienny regulamin.

    

sobota, 19 marca 2016



                         
  Rozdział 7                         


                              TROCHĘ NADZIEI

     Przez pierwszy tydzień wszyscy żyliśmy nadzieją, że to nie potrwa długo, że władze opamiętają się i gdzieś, ktoś dokona weryfikacji, w wyniku której, po prostu, zaczną nas zwalniać do domów. Każdy z nas miał przekonanie o własnej niewinności. Liczyliśmy na to, że Jaruzelski wykorzysta stan wojenny po to, aby rozprawić się z „partyjnym betonem” i nieuczciwymi działaczami partii, że oczyści teren pod reformy polityczne i społeczne, a nasze miejsca w ośrodkach odosobnienia zajmą oportunistyczni dyrektorzy zakładów i przedsiębiorstw wskazani przez „Solidarność”, którzy właśnie byli przyczyną napięć i protestów nasilających się przez ostatnie miesiące w różnych regionach Polski. Jak naiwne były te przypuszczenia, mieliśmy przekonać się niebawem.
     Tymczasem zaczęliśmy „organizować” sobie życie obozowe. Przede wszystkim przyjęliśmy za fakt oczywisty nasza sytuację. Pan Bóg wyposażył naturę człowieka w zdolność przystosowywania się do różnych, nieprzewidzianych sytuacji. Instynkt przetrwania towarzyszył ludzkości od najdawniejszych czasów i dlatego ona istnieje mimo przeróżnych kataklizmów.
     Z więźniami, którzy donosili nam posiłki, prędko nawiązaliśmy swoiste kontakty. Oni dostawali od nas paczki herbaty, z której parzyli swój „mocny czaj”, w zamian dostarczali nam przemycane z warsztatów więziennych brzeszczoty, kable i inne zamawiane rzeczy, m.in. koszule i czapki więzienne, zupełnie nowe trzewiki, ścierki, ręczniki, prześcieradła.
    Brzeszczoty i kable potrzebne nam były do produkowania tzw. „betoniarek”, czyli grzałek do gotowania wody, które podłączaliśmy do oprawek lamp sufitowych (gniazdek elektrycznych oraz kontaktów w celi nie było) i w ten sposób gotowaliśmy w litrowych słoikach wodę na herbatę, a później na kawę, która wówczas była cennym, „prezentowym” luksusem. Gotowanie trwało dosłownie kilka minut, ale urządzenie to huczało niesamowicie, co z bulgotem gotującej się wody przypominało głos pracującej betoniarki. Gdy ta praktyka przeniosła się na inne cele, wówczas nie wytrzymywała instalacja elektryczna. Niektórzy wytwarzali łuk elektryczny (bo na tym polegała cała tajemnica działania „betoniarki”) za pomocą dwóch żyletek oddzielonych od siebie zapałkami i podłączonych do kabla. Dużo tego sprzętu traciliśmy podczas „kipiszów” ( nagłych rewizji), ale zawsze więźniowie dostarczali nam nowe materiały.
       Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Dla nas i dla naszych najbliższych najbardziej smutne święta. Liczyliśmy jednak do ostatniej chwili, że ten koszmar skończy się dla nas przed nimi. W miarę upływu czasu ta nadzieja przybierała na sile, zwłaszcza, że wreszcie pojawili się funkcjonariusze SB, przywożąc zwolnienia z internowania dla dwóch naszych kolegów, prawdopodobnie internowanych omyłkowo. Skoro taka wieść się rozeszła, również każdy z nas zaczął uważać, że jego internowanie jest pomyłką. Potęgowało to tylko nadzieję na rychłe zwolnienie i koniec „wojny polsko-jaruzelskiej”. Zaczęliśmy wypatrywać funkcjonariuszy SB jako naszych „wybawicieli” i każdy z nas oczekiwał, że tym razem „to właśnie ja będę owym szczęśliwcem, idącym na wolność, do rodziny, do najbliższych”. To pełne nadziei oczekiwanie pozwalało przetrwać wszystkie niedogodności życia obozowego, ale z drugiej strony, każdorazowy zawód - gdy wyszedł na wolność ktoś inny a nie ja, albo, gdy w tym dniu nikt z esbeków nie pojawił się – pogłębiał tylko stan depresji, w którą co chwilę ktoś z nas popadał.
    Depresję potęgowały codzienne „audycje” nadawane przez więzienny radiowęzeł. Każdego dnia, regularnie dobijano nas komunikatem o wprowadzeniu stanu wojennego, o zagrożeniach dla „porządku publicznego i spokoju społecznego” ze strony „ekstremy solidarnościowej”. Dodatkowo „wypowiadały się” dyżurne w takich okazjach baby, cieszące się z tego, że „dzięki mądrej decyzji towarzysza generała Jaruzelskiego będzie teraz spokój, bo one tak bardzo martwiły się o los Polski i swoich dzieci oraz wnuków”. Niestety, mogliśmy tylko rzucać butami w głośnik, bowiem radiowęzła nie dało się wyłączyć.
     Na parę dni przed świętami przybył stary funkcjonariusz milicji w randze kapitana, którego znałem jeszcze z okresu swego dzieciństwa jako sierżanta, gdy pod oknem mojego domu (budynku czteroklasowej wiejskiej szkoły) zatrzymywał jadące w okresie przedświątecznym samochody i furmanki, rekwirując wiezione z lasu choinki. Teraz przyjechał, aby uzupełnić jakieś dane osobowe każdego z nas. Kiedy przyszła kolej na mnie, poprosiłem go o dostarczenie do mojego domu kartek żywnościowych, które znalazłem w kieszeni swej marynarki? Czym były one dla każdej polskiej rodziny w tych czasach, nie muszę przypominać. Zbliżały się święta, a jedyny „dokument „ uprawniający do zakupu wędlin, cukru, papierosów i alkoholu znajdował się w mojej kieszeni, ponad sto kilometrów od domu, w więzieniu. Oczywiście, funkcjonariusz przyrzekł natychmiast te kartki dostarczyć mojej żonie. Jak się później dowiedziałem, uczynił to zaraz następnego dnia, wczesnym rankiem, poprzez swojego podwładnego.
    Ostatniego dnia przed wigilią nikt z esbeków już nie przyjechał, a nas coraz bardziej ogarniał nastrój zupełnej apatii. Umilkły rozmowy, każdy siedział w swej celi markotny, jakby nieobecny duchem, drażliwy, gotowy wybuchnąć w każdej chwili.
    Również mnie opuszczały resztki nadziei. Nie mogłem znaleźć sobie miejsca, więc siedziałem na taborecie, lub leżałem na pryczy, gapiąc się w okno i uciekając myślami do domu, do żony, dzieci, teściowej, do rodziców. Wyobrażałem sobie, co w tej chwili mogą robić. Wyobrażałem sobie na podstawie wspomnień z minionych lat: ubieranie choinki, sprzątanie, pomoc w przyrządzaniu potraw wigilijnych (moja specjalnością było przyprawianie barszczu czerwonego i przyrządzanie karpia). Nie uświadamiałem sobie, że ta wigilia w mojej rodzinie będzie zupełnie inna w tym roku.

niedziela, 13 marca 2016

                           Rozdział 6       

                         ŻYCIE OBOZOWE

     
     Było zimno, za oknem kilkunastostopniowy mróz, zadymka. W celi również chłodno, nawet pod kocem obleczonym w szarą poszwę. Próbuje zasnąć, zmęczony podróżą, nową sytuacją i długimi rozmowami z kolegami z celi. Jednak sen nie przychodzi tak łatwo. Przeróżne myśli kłębią się w głowie. Z wielu miejsc rozlega się już chrapanie. Łapię też dźwięki z korytarza szczęk zamków u krat. Przed północą (chyba) rozlega się w oddali żałosny gwizd lokomotywy i odgłos pociągu , ginący między wzgórzami jak wspomnienie minionej wolności.
   W pewnym momencie poczułem, że od okna sypie mi na głowę śniegiem. No, jasne – szyba wybita, dziura przytkana dyktą, same ramy również niezbyt szczelnie przylegają do futryny. Musiałem przykryć się dodatkowo płaszczem, ową „bundą”, którą wziąłem na szczęście z domu. Wpierw jednak odwróciłem się nogami w stronę okna. Mimo wszystko zasnąłem i… dobrze mi się spało tej nocy.
    Pobudkę o świcie, gdy za oknem było jeszcze ciemno, sygnalizował zgrzyt klucza w zamku, odsuwanego rygla, i ostry krzyk klawisza: -Pobudka! Wstaaawać!- przy jednoczesnym rozbłysku czterech sufitowych żarówek.
Potem już ten element porannego rytuału uległ zmianie, bowiem bardziej zżyci z nami klawisze budzili nas łagodnie: -Dzień dobry panom, proszę wstawać. Jak się spało? - i tym podobne odzywki, czasem przeplatane jakimś dowcipnym elementem. Ale to było później.
    Wyskakiwaliśmy więc z ciepłej pościeli na zimny parkiet, z pośpiechem wkładając buty, wychodziliśmy na korytarz po taborety z odzieżą, czym prędzej ją wdziewając. W tym czasie klawisz przeliczył wszystkich. Potem kolejka za murek, do umywalki z lodowatą wodą. Trzeba było trochę zmniejszyć swoje gabaryty, bo równocześnie kolega musiał inną potrzebę załatwić w usytuowanej obok muszli klozetowej. Zatem, zupełny dyskomfort, polegający nie tylko na utrudnieniach w oporządzaniu się, ale również na złamaniu zasady intymności. Wszystko, co robiliśmy (i do tego musieliśmy się przyzwyczaić), przede wszystkim zaś czynności fizjologiczne, właściwie stały się czynnościami publicznymi, ze wszystkimi tego efektami fonetyczno-zapachowymi. A byli wśród nas ludzie w bardzo szerokim przekroju wiekowym, mający też przypadłości gastryczne, które w tych warunkach pogłębiały się szczególnie. Na tym też tle wybuchały często konflikty i nieporozumienia miedzy internowanymi.
    Potem należało posłać nasze łóżka. Na moim, w miejscu, gdzie miałem nogi, ukształtowała się w ciągu nocy miniaturowa zaspa. Była nienaruszona, bowiem chroniąc się pod płaszczem przed chłodem, spałem w pozycji płodowej, z podkurczonymi nogami.
    Po oporządzeniu, gdzieś ok. godziny szóstej dało się słyszeć szuranie pojemników w korytarzu, otwieranie cel. To więźniowie z sąsiedniego pawilonu roznosili śniadanie: zupę mleczną, bochenek chleba na celę, kostkę margaryny, dżem. Czasem, zamiast zupy mlecznej była czarna kawa zbożowa lub półsłodka herbata, nalewana przez więźniów z dużej, 25-litrowej kany.
      Śniadanie nie było takie złe  w porównaniu z tym, co nam niedawno serwowano w celi przemyskiego aresztu. Być może wygłodzenie, albo inna, wspólnotowa atmosfera i brak latrynowego smrodu na to wpłynęły. Trzeba było jeszcze uporać się z myciem aluminiowych misek, łyżek i zębów w lodowatej wodzie. No i znowu, po śniadaniu, problemy fizjologiczne niektórych kolegów.
      Około ósmej ogłoszono czas spaceru. Dwa spacerniki w kształcie długiego prostokąta, ogrodzone i przykryte siatką, usytuowane były pod oknami cel, po obu stronach bramy wejściowej do pawilony. Wchodziło się do każdego z nich przez zamykaną bramkę pilnowaną przez klawisza. Spacer odbywał się  gęsiego, wzdłuż siatki, dookoła spacernika.
      Najpierw schodzili koledzy z piętra – internowani z woj. krośnieńskiego i z Sanoka, a potem pozostali, z woj. przemyskiego. Wszyscy usadowiliśmy się przy kratach w oknach, wzajemnie wymieniając informacje ze spacerującymi.
      W pewnym momencie zobaczyłem kolegów z Jarosławia, a wśród nich swojego dyrektora, Mariana Janusza, którego internowano ze wszystkimi już 13 grudnia. Poznał mnie i mimo zakazu ze strony strażników, za każdym okrążeniem zamieniliśmy parę słów, informując się wzajemnie o sytuacji w szkole, w mieście i w rodzinach. (Potem, gdy cele stały już otworem, i mogliśmy swobodnie przemieszczać się, przeszliśmy na „ty”).
     Po spacerze, aż do obiadu,  w trakcie rozmów  z kolegami zbieraliśmy dodatkowe informacje o poszczególnych klawiszach, o panujących tu zwyczajach. I tak powoli czas upływał.
     Obiad, roznoszony przez więźniów, nie należał do smacznych. Po obiedzie przyszedł gruby sierżant, zwany przez kolegów „Wypiską”. Zbierał zamówienia na papierosy, papier listowy, herbatę - czyli robił tzw. „wypiskę” i stąd jego przydomek. Każdy miał swoja kartę, w której był rejestrowany zakupiony produkt. Tylko my, trzej nowicjusze, takich kart nie mieliśmy, ale „Wypiska” natychmiast nam je założył. Nie posiadałem jeszcze pieniędzy, więc wziąłem na kredyt papier listowy, długopis, koperty i znaczki. Jedynie papierosy, które z nudów zacząłem po dwóch latach abstynencji znowu palić, pochodziły z zapasów kolegów.
    I tak mijał dzień. Uciąłem sobie chwilę drzemki, którą przerwało szuranie po korytarzu i otwieranie cel. Przynieśli kolację: herbatę zaprawioną bromem, kostkę margaryny, chleb. Zaczęliśmy spożywać, gdy nagle włączone zostały głośniki - tradycyjne „kołchoźnik” i zaczęto odczytywać nam „Regulamin więzienny”. Rozsierdziło to, pełniącego rolę „przywódcy” w celi, starszego kolejarza, Stanisława Płatka, który klnąc niemiłosiernie, rzucił w głośnik butem.
 – Co wy, kurwa, pierdolicie! – krzyczał w stronę głośnika Stanisław.- Nas to gówno obowiązuje! My nie jesteśmy żadni skazani! Wydarliście nas bandyci z domów! My jesteśmy więźniami politycznymi, kurwa wasza mać!
     Tylu wulgarnych słów w tak krótkim czasie rzadko słyszałem i zazwyczaj raniły one moje uszy, tu jednak odczuwałem ogromna satysfakcję z tego, co „im” Stanisław – kolejarz o sczerniałej, pooranej bruzdami twarzy - wykrzyczał.
     Potem radiowęzeł więzienny przestawiono na wiadomości radiowe. I wtedy właśnie podano porażającą wszystkich informację o pacyfikacji kopalni „Wujek” i jej ofiarach. Zamarliśmy w osłupieniu na chwilę, a potem ktoś rozpoczął modlitwę: „Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie…”
     



poniedziałek, 7 marca 2016

                    Rozdział  5
                                WŚRÓD SWOICH

   Dojechaliśmy późnym wieczorem do Zakładu Karnego w Uhercach.
      - Przywiozłem nowy towar. – zwrócił się Dembski do kogoś ze służby więziennej przy mocno oświetlonej  bramie obozowej. Wjechaliśmy przed budynek administracyjny, gdzie przejęła nas tutejsza służba.
  Jeszcze oszołomieni długa jazdą i słowami naszego „opiekuna”, wygramoliliśmy się z gazika. Zostaliśmy rozkuci, co odczuliśmy jako niesamowita ulgę, gdy do ścierpniętych dłoni zaczęła dopływać krew. Konwojowani przez strażników, weszliśmy do - jak się później okazało - pawilonu administracyjnego.  Nastąpiły długie formalności z wypełnianiem różnych akt, kartotek; zadawanie pytań typu: imię i nazwisko, imiona rodziców, adres, wzrost, waga, znaki szczególne… To wszystko trwało już jakieś pół godziny, a w żołądku zaczęło ściskać z głodu, również pęcherz dawał znać o sobie. Jednakże schludne, pachnące świeżym lakierem ściany, światło i ciepło pomieszczenia dawały poczucie względnego bezpieczeństwa, zwłaszcza, że od opuszczenia samochodu nie widzieliśmy już Dembskiego.
     Kiedy zdawaliśmy do depozytu rzeczy osobiste, poprosiłem panią porucznik, by pozwoliła mi zatrzymać różaniec, łańcuszek z krzyżykiem i książeczkę do modlenia? Przystała na moją prośbę, ale zegarek musiałem oddać. Na szczęście, paska od spodni i sznurowadeł już nie zabierano. Jeszcze pobranie z magazynu bielizny pościelowej, której daleko było do białości, dwóch szarych kocy, aluminiowej miski, kubka, łyżki i widelca. Tak objuczeni, powędrowaliśmy przez plac, do piętrowego pawilonu na górce, mijając kilka jasno oświetlonych bram, odzielajacych różne części obszernego placu więziennego.
     Kiedy zatrzasnęła się za nami ostatnia brama jednego z wielu ogrodzonych wysoką siatką i oświetlonych sektorów, ujrzeliśmy naprzeciw, we wszystkich okratowanych oknach głowy internowanych? Obserwowali nas od chwili przywiezienia.
– Skąd jesteście?! Kiedy was zabrali?! Co tam słychać?! – rozległy się nawoływania.
  –Jarosław! Przemyśl! Bircza! – zdążyliśmy prawie równocześnie odkrzyknąć, bo już konwojujący strażnik niemal zagarnął nas do głównej bramy pawilonu. Zostaliśmy skierowani na prawo i wprowadzeni do celi nr12 na parterze.
        Cela przypominała wielkością dużą salę lekcyjną. Stało w niej 8 par różnie ustawionych, piętrowych łóżek. Na wprost drzwi  stał długi  stół, parę taboretów i 2 ławki – wszystko w jednakowym popielatym kolorze. W rogu, na prawo od drzwi, oddzielona od sali niskim murkiem, znajdowała się toaleta: kibelek i umywalka z lustrem. Wprawdzie  poza murkiem nie było żadnej osłony, ale dobre i to, bowiem spłuczka gwarantowała, że nie będziemy skazani na smród, jaki nam towarzyszył w celi przemyskiego aresztu.
    Po przydzieleniu nam wolnych pryczy i wyjściu strażnika natychmiast otoczyli nas internowani. Byli z różnych stron województwa: z Lubaczowa, Przemyśla, Przeworska i okolic tych miast – kolejarze, robotnicy, rolnicy lekarze, nauczyciele. Ściskali nas na powitanie, jakbyśmy znali się od dawna. Też pytaniom nie było końca: Skąd? Kiedy? Co słychać na wolności? Jakie nastroje panują wśród społeczeństwa?
     Wszyscy już byli po kolacji, więc stanęliśmy przed perspektywa pójścia spać o pustym żołądku, ale znaleźli koledzy jeszcze parę kromek chleba z margaryną i marmoladą. Niestety, do popicia nic już nie było, jedynie zimna woda z kranu.
     Podczas naszej pierwszej kolacji obozowej, która wyjątkowo smakowała, zaczęli nam opowiadać, jak ich aresztowano, jak trzymano na Komendach MO w Przemyślu, Jarosławiu, Przeworsku i Lubaczowie i jak ich potem wieziono.
     Wieziono ich autobusami z Przemyśla. Były też kobiety. W okolicy Krościenka ktoś z konwoju przez krótkofalówkę spytał, czy granica jest otwarta. Wszyscy wpadli w panikę myśląc, że teraz wywiozą ich „na białe
niedźwiedzie”. Podobno jedna z kobiet zwariowała. Po przyjeździe na miejsce i rozlokowaniu w poszczególnych celach przeżyli moment grozy, gdy uzbrojeni w hełmy, tarcze i pałki klawisze wkroczyli do sal, demonstrując swoja siłę poprzez bicie pałkami o tarcze. Na szczęście, był to tylko pokaz siły.
     O 21.30 wszedł jeden z klawiszy. Sprawdził obecność, po czym kazał rozebrać się , złożyć odzież w kostkę na taboretach i wynieść wszystko na korytarz. Potem zgasił światło od zewnątrz, bowiem w celi nie było włączników ani gniazdek sieciowych. Wystarczyło tylko światło z obozowych latarni na zewnątrz, rozjaśniające cele na tyle, że można było grać w karty. Ale na tę rozrywkę mogliśmy sobie pozwolić nieco później. Teraz rozpoczęły się „nocne rodaków rozmowy”.




czwartek, 25 lutego 2016


                                                 Rozdział 4

                                 TRANSPORT DO OBOZU
UAZ 469


      Kolejny dzień, czwartek. Tej nocy trochę drzemałem, budząc się co jakiś czas, by zmienić pozycję i dać odpocząć niektórym częściom ciała od twardego podłoża. Przyzwyczailiśmy się do smrodu, ale dokuczał brak możliwości umycia się. Janusz dostał dreszczy, więc dałem mu płaszcz, w którym trochę pochodził po celi, a potem położył się i nakrył się nim.
     Zmianę strażnika w tym dniu miał stary milicjant, którego nasz stomatolog Andrzej rozpoznał jako posterunkowego z Birczy. Za jakieś przewinienie został „zesłany do ciupy”. Poczęstował Andrzeja papierosem i powiedział, że wieczorem nas wywiozą do obozu. Przyjęliśmy to jako zbawienną wiadomość, bowiem dość już mieliśmy tej celi - tego smrodu, brudu, twardej scenki, widoku obskurnych, spleśniałych ścian.
      Liczyliśmy niecierpliwie godziny, a czas, jak na złość, biegł powoli. Ten dzień dłużył się niesamowicie. Wypełnialiśmy go rozmową. Korzystając, że nie ma już wśród nas kapusia, mogliśmy swobodnie mówić o swojej działalności związkowej, o tym, co się stało, o naszych rodzinach.
      Gdzieś ok. szesnastej (strażnik poinformował nas o godzinie) zaczęto nas brać pojedynczo na przesłuchania. Właściwie nie było to przesłuchanie, tylko luźno zadawane przez kpt. Dembskiego pytania: czy nie zmądrzeliśmy przez ten czas?; po co nam to było? itd. Mówił, że gdyby mógł, to inaczej by z nami rozmawiał. Mówił też, że „Solidarności” już nie będzie, że nasze mrzonki o niej możemy sobie wybić z głowy. Zwracał się do mnie w liczbie mnogiej, choć byliśmy tylko dwaj. Dolata i Kurowski byli na rozmowie wcześniej.
      Nie chcąc dawać Dembskiemu pretekstu do agresji, wszystkie jego uwagi zbywałem milczeniem. Na koniec podsunął mi DECYZJĘ O INTERNOWANIU oraz NAKAZ ZATRZYMANIA, abym ten ostatni dokument podpisał. Przeczytałem, że nawoływałem do niepokojów społecznych, że moja działalność zagrażała ustrojowi i sojuszom, że planowałem napad na magazyny wojskowe w Kidałowicach. Ogarnęło mnie oburzenie wobec takich wymyślonych zarzutów, więc, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji, dokonałem pierwszego aktu oporu.
         - Tego nie będę podpisywał. – powiedziałem z pełną determinacją w głosie i -chcąc zaznaczyć jakoś swój sprzeciw wobec tych zarzutów- pod miejscem oznaczonym na podpis zatrzymanego napisałem: Brak podstawy prawnej i odmawiam podpisu. Przemyśl, 17.XII.1981 r. T. Petry .
        Nie wiedziałem, czy ma to jakieś znaczenie z prawnego punktu widzenia, ale dla mnie było ważne, że nie podpisałem „ich” decyzji, tylko swoją adnotację.
        Zobaczyłem wściekłość na twarzy Dembskiego, ale było mi już wszystko jedno. Kiedy raz pokona się strach, przestajemy się już bać.
        - Ręce! – warknął przez zaciśnięte zęby Dębski i sięgnął za siebie. Wyciągnąłem dłonie i…pierwszy raz w życiu poczułem na przegubach kajdanki. Zawołał funkcjonariusza, który przyniósł mój bagaż. W dużej, brązowej kopercie były sznurowadła, pas od spodni, zegarek i srebrny łańcuszek z medalikiem. Zostałem na chwilę rozkuty, bym mógł zasznurować buty, założyć pas, zegarek i łańcuszek. Kazano mi ubrać płaszcz i znowu skuto ręce.
        Trzymając przed sobą teczkę i szmacianą torbę, schodziłem za funkcjonariuszem do wyjścia. Była już chyba osiemnasta. Odurzyło mnie mroźne, świeże powietrze. Przed wejściem stał kryty plandeką milicyjny gazik, do którego mnie wsadzono. Siedzieli już w nim Andrzej i Janusz, plecami do kierowcy, również skuci kajdankami. Obok nich usadowił się jeden funkcjonariusz, obok mnie, na przeciw moich współtowarzyszy niedoli,  drugi. Dembski usiadł obok kierowcy.
      Jechaliśmy dość długo. Funkcjonariusze zabronili nam rozmawiać, wiec podróż okropnie się dłużyła. W pewnym momencie, na bieszczadzkich serpentynach wpadliśmy w poślizg i omal nie przewróciliśmy się. Odczuliśmy to natychmiast na przegubach dłoni, gdyż w trakcie gwałtownych ruchów spowodowanych ostrym hamowaniem i wyprowadzaniem pojazdu z poślizgu, nasze kajdanki zacisnęły się bardziej i zaczęły niesamowicie uwierać. Na szczęście ten stan nie trwał już tak długo, gdyż zbliżaliśmy się – jak wywnioskowaliśmy z rozmowy Dembskiego z kierowcą – do celu naszej podróży, do obozu odosobnienia w Uhercach.




niedziela, 14 lutego 2016

Czas  strachu, łez i nadziei                            



                
                             Rozdział 3

      Z trudem szedłem, trzymając jedną ręką opadające spodnie bez paska, w trzewikach bez sznurowadeł, mając zarzucony na plecy długi, zimowy płaszcz. Zeszliśmy do poziomu obskurnych piwnic. Zionęło stęchlizną i smrodem dworcowych ubikacji. A więc, tak zaczyna się areszt. To dla mnie  zupełna nowość, tak jak wcześniejsze aresztowanie i przesłuchanie. I niepewność tego, co będzie dalej, a właściwie – jak ja  się zachowam. Strażnik, który mnie przejął, wydał mi z podręcznego magazynu cienki, gumowany materac, otworzył celę i kazał kłaść się spać.
     W celi panował niesamowity, latrynowy smród. Rozświetlało ją mdławe, żółte światło okratowanej nad drzwiami, mocno zakurzonej lampy. Kiedy wzrok przyzwyczaił się do półmroku, zobaczyłem, że rolę pryczy więziennej pełni coś w rodzaju sceny obitej twardą płytą pilśniową.To na niej strażnik rozkazał mi położyć materac - na samym środku, pomiędzy dwoma aresztantami. Właśnie rozbudzili się, unieśli na chwilę głowy, po czym odwrócili się na drugi bok i zasnęli.
      Kiedy kładłem się na materacu, mój wzrok przykuły ciemne plamy na skraju podestu. Po plecach przeszedł dreszcz na myśl, że są to z pewnością ślady krwi po bitych aresztantach.
     Tej nocy nie zmrużyłem oczu. Leżąc na twardym podeście, rozmyślałem o tym, co się stało, co się jeszcze może wydarzyć, o tych plamach krwi na scenie. Czas niemiłosiernie się dłużył, a zegarek został zabrany i nie sposób teraz sprawdzić godziny. Z ulicy czy z podwórza, przez okienko dolatywał warkot samochodu, na korytarzu również zrobił się ruch, słychać było odgłosy kroków, zamykanych drzwi, rygli, zamków, rozmowy funkcjonariuszy, jakieś meldunki, a wszystko to przeplatane wulgarnym słownictwem, dotąd raczej mi obcym.
     W pewnym momencie zacząłem rozróżniać kontury. Świt wdzierał się przez brudne, obrośnięte pajęczynami, zakratowane okienko. Widziałem już podstawowy i jedyny element wyposażenia celi, duży baniak częściowo wypełniony fekaliami. Zebrało mi się na mdłości. Rozróżniłem też dwóch, nadal śpiących współlokatorów, nic nie robiących sobie z zimna, smrodu i niewygodnego posłania. Obudził ich zgrzyt zamka, otwieranych drzwi i okrzyk strażnika: -Wstawać! Jedzenie!
     Powoli zwlekliśmy się ze „scenki”. Każdy dostał w aluminiowym kubku gorącą, czarną kawę zbożową, bez cukru i przełożoną dwiema kromkami chleba kosteczkę szarej margaryny. Żadnej łyżeczki ani noża. Zresztą, margaryna i tak była śmierdząca, więc wylądowała w kiblu. Sam chleb popijaliśmy kawą.
     Gdy tylko zamknęły się drzwi, dokonaliśmy aktu prezentacji. Moi towarzysze niedoli to lekarz stomatolog z Birczy, Andrzej Dolata oraz pracownik biura Zarządu Regionu „Solidarności „ w Przemyślu, Janusz Kurowski. Przy tej ceremonii odstawiliśmy na chwilę kubki z kawą. Zrobiłem to dość nieostrożnie, więc kawa wychlapała się na podest, pozostawiając po sobie kolejną ciemną plamę. Zacząłem się śmiać, mówiąc kolegom, jakie przypuszczenia snuły mi się w głowie w związku z tymi plamami.
     Czas nadal dłużył się, ale mogliśmy już rozmawiać, wspólnie analizować sytuację. Zjedliśmy podany obiad: jęczmienną kaszę bez smaku i omasty, zupę - juchę z kawałkiem pora i ziemniaka. Tu już mieliśmy łyżkę i widelec. Kolacją była powtórka śniadania, więc spotkał ją ten sam los, czyli lądowanie margaryny w kiblu.
     Przywołaliśmy strażnika, prosząc o możliwość wyniesienia kubła z fekaliami.
 – Teraz nie. Aż będzie pełny, to się go wyleje. Takie są przepisy. – odparł krótko strażnik i zamknął drzwi.
   Postanowiliśmy, że będziemy do baniaka oddawać jedynie mocz. Za większą potrzebą będziemy prosić strażnika o zaprowadzenie do ubikacji. Było nas tylko trzech, wiec szansa na wypełnienie baniaka była znikoma, ale lepszy już smród tylko moczu niż …
     Dlaczego o tym piszę? Bo oprócz aresztowania i pierwszego przesłuchania, przez te warunki bytowania zaczynało się nas odzierać z godności.
     W południe, po „obiedzie” dano nam jeszcze jednego aresztanta. Sam przyznał, że nie był internowany, tylko przyłapany na kradzieży. Wydało się nam podejrzane, że dają nam złodzieja do celi. Wszyscy trzej pomyśleliśmy, ze jest to „wtyka”, dlatego ograniczyliśmy nasze rozmowy do opowiadania dowcipów, bez poruszania spraw związkowych, osobistych i politycznych. Pod wieczór nasz nowy współlokator zabrany został na przesłuchanie i więcej nie wrócił. Zbliżała się kolejna, koszmarna noc.
            

poniedziałek, 1 lutego 2016

Czas strachu łez i nadziei

                                           Rozdział  2
                                        
 
         PRZESŁUCHANIE
  
/Zdjęcie z zasobów GOOGLE/
       Zajechaliśmy wpierw pod budynek Komendy Miejskiej MO, w którym załatwiono jakieś formalności. Prawdopodobnie miała w nim swoją siedzibę również Służba Bezpieczeństwa. Panowie rozpłynęli się, w ciemności, pozostawiając mnie pod opieką mundurowego.
       Przemierzając wymarłe uliczki tego starego, nadsańskiego grodu, podążałem z moim „opiekunem” pod górkę, objuczony skórzaną teczką i płóciennym workiem z rzeczami osobistymi. Zmierzaliśmy do innego budynku, w którym – jak się później okazało – miałem spędzić dwie noce jako aresztant.
       - Nie chciałem panu mówić przy tych esbekach. – odezwał się do mnie mundurowy – W samochodzie musiałem z panem inaczej rozmawiać ze względu na nich. Jestem Roman O., brat Andrzeja ( z pewnych względów, nie wszystkie nazwiska podaję w pełnym brzmieniu. Andrzej był szefem „Solidarności” w jednym z wiodących zakładów przemysłowych i członkiem Zarządu MZK „S”- przyp. T.P.). On i szef MZK ukrywają się. Zdążono ukryć wasz sztandar. W czasie pacyfikacji biura znaleziono tylko drzewce. Będzie pan wywieziony do Uherc. To jest ta Nowa Wieś. Tam są już wszyscy, internowani trzynastego. Teraz będzie pana przesłuchiwał kpt. Dembski. Niech pan z nim nic nie rozmawia, bo to stary stalinowiec. Najlepiej milczeć. No niech się pan trzyma. Może to wszystko nie potrwa długo.
        Ta krótka rozmowa w jakiś sposób uspokoiła mnie, a tak przyjazna postawa tego podporucznika milicji uświadomiła mi, że nie wszyscy po tamtej stronie są draniami.
         Weszliśmy do budynku. Dyżurny milicjant sprawdził jakiś dokument podany przez mojego „konwojenta” i skierował nas do dużego pomieszczenia na pierwszym piętrze. Tu czekał już na mnie kpt. Dembski, któremu zostałem przekazany. Z podkasanymi rękawami rozpiętej bluzy munduru „moro”, bez pasa, sprawiał wrażenie oprawcy czekającego na swoja ofiarę. Widać było po jego wyglądzie i zaczerwienionych z niewyspania zapewne, stalowych oczach, że przed chwilą uciął sobie drzemkę. Miał złe spojrzenie.
       - Wyładować wszystko, opróżnić kieszenie! – warknął przez zaciśnięte zęby. – Zdjąć zegarek, pasek od spodni, sznurowadła!
        Wykonywałem posłusznie wszystkie polecenia, kładąc po kolei osobiste rzeczy na stole. Po spisaniu ich przez obecnego sierżanta, musiałem wszystko spakować jeszcze raz do skórzanej teczki i płóciennej torby, podpisać listę i, trzymając spodnie w garści, patrzeć, jak sierżant wszystkie moje manele gdzieś wynosi. Został mi tylko ciężki, sukienny, długi płaszcz, tzw. „bunda” – jak się później okazało, bardzo przydatny w czasie mojego internowania.
       -Siadać! - znowu warknął Dembski, wskazując krzesło przy stole pod ścianą . Sam przysiadł na skraju stołu i zaczął mi powtarzać to samo, co już słyszałem w samochodzie, że „ekstrema” zmusiła… itd. Pomny przestrogi, milczałem dłuższy czas, bębniąc tylko palcami w blat stołu. Jednak, gdy dotknął sprawy Kościoła, oskarżając go o popieranie „ekstremy”, nie wytrzymałem i, przerywając mu wywód, wspomniałem, że przecież prymas Glemp, jak i wcześniej prymas Wyszyński robili wszystko, by łagodzić wszelkie napięcia. Chciałem właśnie nawiązać do ostatniego spotkania u prymasa Glempa, ale rozsierdzony Dembski, nachylając się nade mną, dosłownie pieniąc się z wściekłości, krzyknął: - Ja, gdybym mógł, to tego Wyszyńskiego dawno kazałbym rozstrzelać!   
- Na szczęście, nie mógł pan – odparłem z dziwnym dla mnie samego spokojem i zdrętwiałem, gdy zobaczyłem jego pełne wściekłości oczy. Spodziewałem się uderzenia, ale on tylko zerwał się, zawołał funkcjonariusza i kazał odprowadzić mnie do aresztu.