TROCHĘ NADZIEI
Przez pierwszy tydzień wszyscy żyliśmy nadzieją, że to nie potrwa długo, że władze opamiętają się i gdzieś, ktoś dokona weryfikacji, w wyniku której, po prostu, zaczną nas zwalniać do domów. Każdy z nas miał przekonanie o własnej niewinności. Liczyliśmy na to, że Jaruzelski wykorzysta stan wojenny po to, aby rozprawić się z „partyjnym betonem” i nieuczciwymi działaczami partii, że oczyści teren pod reformy polityczne i społeczne, a nasze miejsca w ośrodkach odosobnienia zajmą oportunistyczni dyrektorzy zakładów i przedsiębiorstw wskazani przez „Solidarność”, którzy właśnie byli przyczyną napięć i protestów nasilających się przez ostatnie miesiące w różnych regionach Polski. Jak naiwne były te przypuszczenia, mieliśmy przekonać się niebawem.
Tymczasem zaczęliśmy „organizować” sobie życie obozowe. Przede wszystkim przyjęliśmy za fakt oczywisty nasza sytuację. Pan Bóg wyposażył naturę człowieka w zdolność przystosowywania się do różnych, nieprzewidzianych sytuacji. Instynkt przetrwania towarzyszył ludzkości od najdawniejszych czasów i dlatego ona istnieje mimo przeróżnych kataklizmów.
Z więźniami, którzy donosili nam posiłki, prędko nawiązaliśmy swoiste kontakty. Oni dostawali od nas paczki herbaty, z której parzyli swój „mocny czaj”, w zamian dostarczali nam przemycane z warsztatów więziennych brzeszczoty, kable i inne zamawiane rzeczy, m.in. koszule i czapki więzienne, zupełnie nowe trzewiki, ścierki, ręczniki, prześcieradła.
Brzeszczoty i kable potrzebne nam były do produkowania tzw. „betoniarek”, czyli grzałek do gotowania wody, które podłączaliśmy do oprawek lamp sufitowych (gniazdek elektrycznych oraz kontaktów w celi nie było) i w ten sposób gotowaliśmy w litrowych słoikach wodę na herbatę, a później na kawę, która wówczas była cennym, „prezentowym” luksusem. Gotowanie trwało dosłownie kilka minut, ale urządzenie to huczało niesamowicie, co z bulgotem gotującej się wody przypominało głos pracującej betoniarki. Gdy ta praktyka przeniosła się na inne cele, wówczas nie wytrzymywała instalacja elektryczna. Niektórzy wytwarzali łuk elektryczny (bo na tym polegała cała tajemnica działania „betoniarki”) za pomocą dwóch żyletek oddzielonych od siebie zapałkami i podłączonych do kabla. Dużo tego sprzętu traciliśmy podczas „kipiszów” ( nagłych rewizji), ale zawsze więźniowie dostarczali nam nowe materiały.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Dla nas i dla naszych najbliższych najbardziej smutne święta. Liczyliśmy jednak do ostatniej chwili, że ten koszmar skończy się dla nas przed nimi. W miarę upływu czasu ta nadzieja przybierała na sile, zwłaszcza, że wreszcie pojawili się funkcjonariusze SB, przywożąc zwolnienia z internowania dla dwóch naszych kolegów, prawdopodobnie internowanych omyłkowo. Skoro taka wieść się rozeszła, również każdy z nas zaczął uważać, że jego internowanie jest pomyłką. Potęgowało to tylko nadzieję na rychłe zwolnienie i koniec „wojny polsko-jaruzelskiej”. Zaczęliśmy wypatrywać funkcjonariuszy SB jako naszych „wybawicieli” i każdy z nas oczekiwał, że tym razem „to właśnie ja będę owym szczęśliwcem, idącym na wolność, do rodziny, do najbliższych”. To pełne nadziei oczekiwanie pozwalało przetrwać wszystkie niedogodności życia obozowego, ale z drugiej strony, każdorazowy zawód - gdy wyszedł na wolność ktoś inny a nie ja, albo, gdy w tym dniu nikt z esbeków nie pojawił się – pogłębiał tylko stan depresji, w którą co chwilę ktoś z nas popadał.
Depresję potęgowały codzienne „audycje” nadawane przez więzienny radiowęzeł. Każdego dnia, regularnie dobijano nas komunikatem o wprowadzeniu stanu wojennego, o zagrożeniach dla „porządku publicznego i spokoju społecznego” ze strony „ekstremy solidarnościowej”. Dodatkowo „wypowiadały się” dyżurne w takich okazjach baby, cieszące się z tego, że „dzięki mądrej decyzji towarzysza generała Jaruzelskiego będzie teraz spokój, bo one tak bardzo martwiły się o los Polski i swoich dzieci oraz wnuków”. Niestety, mogliśmy tylko rzucać butami w głośnik, bowiem radiowęzła nie dało się wyłączyć.
Na parę dni przed świętami przybył stary funkcjonariusz milicji w randze kapitana, którego znałem jeszcze z okresu swego dzieciństwa jako sierżanta, gdy pod oknem mojego domu (budynku czteroklasowej wiejskiej szkoły) zatrzymywał jadące w okresie przedświątecznym samochody i furmanki, rekwirując wiezione z lasu choinki. Teraz przyjechał, aby uzupełnić jakieś dane osobowe każdego z nas. Kiedy przyszła kolej na mnie, poprosiłem go o dostarczenie do mojego domu kartek żywnościowych, które znalazłem w kieszeni swej marynarki? Czym były one dla każdej polskiej rodziny w tych czasach, nie muszę przypominać. Zbliżały się święta, a jedyny „dokument „ uprawniający do zakupu wędlin, cukru, papierosów i alkoholu znajdował się w mojej kieszeni, ponad sto kilometrów od domu, w więzieniu. Oczywiście, funkcjonariusz przyrzekł natychmiast te kartki dostarczyć mojej żonie. Jak się później dowiedziałem, uczynił to zaraz następnego dnia, wczesnym rankiem, poprzez swojego podwładnego.
Ostatniego dnia przed wigilią nikt z esbeków już nie przyjechał, a nas coraz bardziej ogarniał nastrój zupełnej apatii. Umilkły rozmowy, każdy siedział w swej celi markotny, jakby nieobecny duchem, drażliwy, gotowy wybuchnąć w każdej chwili.
Również mnie opuszczały resztki nadziei. Nie mogłem znaleźć sobie miejsca, więc siedziałem na taborecie, lub leżałem na pryczy, gapiąc się w okno i uciekając myślami do domu, do żony, dzieci, teściowej, do rodziców. Wyobrażałem sobie, co w tej chwili mogą robić. Wyobrażałem sobie na podstawie wspomnień z minionych lat: ubieranie choinki, sprzątanie, pomoc w przyrządzaniu potraw wigilijnych (moja specjalnością było przyprawianie barszczu czerwonego i przyrządzanie karpia). Nie uświadamiałem sobie, że ta wigilia w mojej rodzinie będzie zupełnie inna w tym roku.